Image and video hosting by TinyPic Image and video hosting by TinyPic

piątek, 31 sierpnia 2012

Islas del Rosario

16 sierpnia rozchorował się Willi. 17 sierpnia przeszło na mnie - niemiłosierny ból głowy, gorączka 39 stopni i ból mięśni. Straciliśmy przez to wyjście do dyskoteki Pink Panther, Arturo, kuzyn Williego, wygrał w radiu dwie wejściówki, bo tego dnia miał być koncert, między innymi Kevina Florez, artysty muzyki champeta (pochodzenie afrykańskie, w Kolumbii ma swoją własną interpretację, prawie wyłącznie w Cartagenie):

Moja ulubiona piosenka tego artysty z tych, które poznałam :)

Williemu dali dwa dni wolnego od pracy, piątek i sobotę. 18 sierpnia już byliśmy zdrowi i postanowiliśmy pojechać do Cartageny, a stamtąd na Islas del Rosario - słynne białe plaże i delfiny :)

Rejs z Cartageny na Islas del Rosario

czwartek, 30 sierpnia 2012

Kolumbijskie zamiłowanie do kiczu

Dwa dni temu byłam kupić pamiątki. W końcu to jedne z niewielu rzeczy fizycznych, które mi później zostaną po Kolumbii. Najpierw poszliśmy do wielkiego magazynu, gdzie były wyłącznie wyroby rzemieślnicze. Tam chociaż mogłam spokojnie wszystko obejrzeć, ocenić, wybrać jak mi się żywnie podoba. Gorzej było, gdy poszliśmy kawałek dalej, do jednego z licznych stanowisk na rynku. Tam mama Williego, ni z gruszki ni z pietruszki, zaczęła prosić ekspedientkę o pokazanie rzeczy, których ja wcale nie zamierzałam kupować. Jakiś zegar, jakiś wieszak na klucze... Pokazywali mi breloczki, które w ogóle mi się nie podobały. Porcelanowe figurki balkonów typowego kolumbijskiego domu... Rzeczy w ogóle nie przydatne i wcale nie w dobrym guście - każda jedna miała na celu pokazanie całej okazałości Kolumbii, to znaczy była cała pomalowana albo ozdobiona wszelkimi symbolicznymi dla Kolumbii rzeczami: sombrero vueltiao, akordeon, strój do cumbii, kolory flagi, jakiś typowy kwiat, postacie z Karnawału... I to wszystko tworzyło masakrycznie niespójną całość. Czy tylko ja bym tego nie kupiła? Trochę ciężko mi było odmawiać, taka już moja natura, ale w końcu powiedziałam, że przecież to mi nie będzie do niczego służyć... Ekspedientka prawie się obraziła :D

środa, 22 sierpnia 2012

Tego nie zobaczysz w Polsce

1. Wiszących na kablach telefonicznych butów (przede wszystkim tenisówki) :)
2. Kobiet chodzących z miskami na głowach :)
3. Żonglerów na przejściach dla pieszych, podczas gdy samochody mają czerwone :)
4. Papierosów sprzedawane w sklepikach na sztuki i zapalniczek na łańcuszku, żeby od razu zapalić (tak, jak długopisy w urzędach, do użytku na miejscu) :)
5. Panów z wózkami sprzedających kawę, lody i inne, znane tylko tutaj, specyfiki kulinarne :)
6. Napisów na murach "Tutaj nie wolno wyrzucać śmieci", a pod nimi stosy śmieci :D
7. Chodników do ramion, albo co najmniej do bioder ;)
8. Drzew pomalowanych w kolorach flagi Kolumbii lub miasta/departamentu :)
9. Iguan chodzących bezpańsko po chodnikach, jakby to były wiewiórki ;)
10. Jaszczurek chodzących po ścianach waszego domu, jakby to były... hm, brak porównania :D
11. Tubylców chodzących w koszulkach, torbach i kapeluszach dla turystów, z napisem "Colombia", "Barranquilla" itp. :)
12. Taksówek, w których upchanych jest, oprócz kierowcy, pięć osób ;D
13. Ulic, na których w każdym z domów gra głośno muzyka, a domownicy siedzą na bujanych fotelach przed domem :)
14. Obiadu złożonego z manioku (warzywo podobne do ziemniaka), ziemniaka, ryżu i makaronu na raz :D
15. Ludzi, którzy rozdrabniają waląc o ścianę dopiero co kupiony lód, który orzeźwi sok do obiadu ;)
16. Grejpfruta z solą :D

C.D.N.

piątek, 17 sierpnia 2012

Uniwersytet

Dla wielu studentów w Barranquilli zaczął się właśnie semestr. Mam na myśli Universidad del Atlántico, czyli jedyny publiczny uniwerek w tym mieście. Podobno jest się tu ciężko dostać, właśnie ze względu na to, że jest jedynym "dla wszystkich". Trzeba dobrze zdać egzamin, żeby się tu dostać. Mimo, iż jest to uniwersytet publiczny, płaci się za studia. Zróbmy porównanie tego uniwerku z Universidad del Norte - najlepszym w Barranquilli uniwersytetem prywatnym. W UA opłata roczna za studia wynosi ok. 700 tys. pesos (~1200zł), a w UN - 8 mln pesos!! (~14 tys. zł)
Dzisiaj udało mi się iść na zajęcia z Ingeniería Química (inżynieria chemiczna?), z Tatianą, kuzynką Williego. Byłam na zajęciach z fizyki i chemii organicznej, w laboratorium. Przy czym ta druga lekcja była wprowadzeniem, więc nie robili żadnych eksperymentów w okularach ochronnych i białych kitlach :D
Budynki Universidad del Atlántico, tak jak większości uniwersytetów w Barranquilli (a może i całej Kolumbii) znajdują się wszystkie w jednym miejscu, wygląda to jak typowy campus uniwersytecki. Mają tam kawiarenki, basen, kilka różnych boisk, nawet sztuczne jezioro. Przy wejściu na uniwerek stoi strażnik, który od czasu do czasu komuś obmaca torbę/plecak. Minusem jest to, że cały ten campus, z racji tego, że jest tak ogromny i wymaga miejsca, znajduje się na końcu świata :D Tatiana, która mieszka zaraz obok Williego, czyli w samym sercu Barranquilli, spędza około godzinę czasu w busie (który momentami jedzie jak szalony, zwracam na to uwagę, bo to nie jest tak, że te busy się wloką), żeby dotrzeć na uniwersytet. To wyobraźmy sobie teraz, jak ktoś mieszka na zupełnie przeciwstawnym krańcu miasta...
Moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne, nie mniej jednak uważam, że nie ma to jak europejski system nauczania :) Wydaje mi się, że jesteśmy o wiele bardziej do przodu z nowinkami naukowymi. Mogę się jednak mylić :)
P.S. Znajomi Tati myśleli, że jestem cachaca :D (cachaco = bogotano, mieszkaniec Bogoty) Niby nieźle, bo chociaż nie rzuca się tak w oczy, że nie mówię super po hiszpańsku :D Ale z drugiej strony nie złapałam tutejszego akcentu...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Cartagena de Indias i Volcán del Totumo

Odwiedziłam słynną Cartagenę, podobno najpiękniejsze miasto Kolumbii. Mówią, że to miasto czarnych... Ja widziałam prawie samych białych - tylu tam turystów :D Zwiedziłam chyba raptem malutki skrawek tego, nie tak dużego jak się okazuje, miasta.
Przed Cartageną jednak podjechaliśmy do wulkanu del Totumo. Nie wykąpałam się w błotku, jakby ktoś pytał :D Wstawiam zdjęcia :)

Volcán del Totumo

środa, 8 sierpnia 2012

Kolumbijczycy

Powiem Wam szczerze, że dopiero po trzech tygodniach pobytu w Kolumbii (czy też uściślając, na wybrzeżu), przyzwyczaiłam się do tego, jak tu się żyje. Ochłonęłam, pierwszy szok minął :D Bo prawda jest taka, że mój przypadek jest bardzo dziwny - moje życie i charakter jest przeciwieństwem tego, co doświadczam tutaj. Ale podobno przeciwieństwa się przyciągają :)
Ludzie tutaj są bardzo towarzyscy. W domu zawsze jest pełno ludzi: znajomych, sąsiadów, rodziny. Jedni odwiedzają drugich, witają się i gadają dłuższy czas mijając się na ulicy. Tutaj nie da się wysiedzieć w ciszy więcej niż pół godziny. Każda czynność musi tętnić życiem i zazwyczaj jest robiona energicznie, szybko i dość niedbale. Mało kto przywiązuje wagę do szczegółów - liczy się ogólny efekt. Każda czynność wykonywana jest "po łebkach". I najzabawniejsze jest to, że tutaj to wychodzi - nikt się nie czepia i to nawet nie dlatego, że się przymyka na to oko. Raczej dlatego, że tu wszystko tak funkcjonuje. 
Jako przykład podam fakt, że Kolumbijczycy nie przywiązują wagi do rzeczy materialnych. Tutaj wszystkie ciuchy czy elektronika nie służą wiele czasu. Jest mnóstwo chińskich produktów, które są tanie i takie produkty głównie mają zbycie, dlatego że użytkowanie rzeczy tutaj jest naprawdę niedbałe. Mało kto na przykład posiada ładny, niezniszczony telefon komórkowy.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Słone i słodkie

Parę dni temu poszłam z Jesusem i Angie do supermarketu Éxito. Chciałam kupić trochę tutejszych słodyczy, jestem łasuch ^^ Kupiłam więc słoiczek arcequipe (to jest jak toffi, z tym, że w Polsce raczej nie dostaniemy masy toffi jako takiej, no chyba że takie zżelowane jak do ciasta; tutaj jest w czystej formie, coś jak nutella), słone herbatniki, opakowanie bocadillo, czyli masy z guayaby, które wyglądało jak galaretki i jakieś małe tubki z masą z owocu tamarindo. Ah, no i znane i w Polsce marshmallows, czyli pianki. Jedne zwykłe, a drugie w czekoladzie ;)
Po powrocie do domu, pianki zniknęły w pięć minut. Później całe opakowanie arequipe poszło - zjedzone między słonymi ciasteczkami. Wczoraj natomiast, po obiedzie, przypomniało nam się, że jest jeszcze bocadillo. Myślę sobie, okej, dobry deser :) A jak moi Kolumbijczycy to podali? Pokroili bocadillo i ser costeño i każdy robił sobie koreczki, bocadillo na zmianę z serem o.O Ser oczywiście był słony. DESER?
Koreczki z bocadillo i serem costeño
I to nie jedyny przypadek takiej dziwnej mieszanki. Oni tu uwielbiają słone ze słodkim. I tak po tej dziwnej uczcie, pod wieczór zrobiłam moją pierwszą w życiu arepę, wyszłam na chwilę do łazienki, a Jesús udekorował arepy... serem i bocadillo >.< Ja myślałam, że to jakaś mortadela, tak wyglądało z daleka. Otóż nie...
Innym razem jadłam do obiadu surówkę z owoców. To znaczy, niby miała być z owoców, ale oprócz owoców miała też sałatę, cebulę... Co za mieszanka!!
W Bogocie też jadłam coś podobnego. Ryż z makaronem i platanem, a do tego sałatka z truskawki, mango, sałaty i marchewki ;>
Arequipe, które jest przesłodkie, też je się z ciasteczkami, które są słone! Szczerze mówiąc, byłam trochę tym oburzona, bo mój przypadek jest ekstremalny i często potrzebuję zastrzyku słodkiego, a oni mi tu z takim czymś wyskakują :D
Tutaj nie ma podziału na pierwsze i drugie danie i deser. Jeśli na przykład jedzą sancocho, które jest zupą, to w tym samym czasie dojada się ryż z awokado na przykład. Można moczyć ten ryż w zupie :) A gdy jemy na przykład ryż z makaronem i kawałkami kurczaka, to obok leży usmażony platan, który jest słodki ;> Albo normalny, żółty banan. I przygryzasz ryż z sałatką z pomidora i cebuli z bananem... W Polsce nie łączymy chyba w taki sposób składników, czy tylko ja się nie spotkałam...?
W każdym razie... Rozumiecie moje zdziwienie?? ;) Nie mówię, że to jest niesmaczne. Raczej, że ciężko mi jest się przestawić :) Oni uważają te połączenie za genialne, przepyszne... Agridulce tu rządzi ;) Ciekawe, co jeszcze mnie czeka :D

niedziela, 5 sierpnia 2012

La chiva rumbera

Disco 1: Mama Candela
Jestem właśnie po najlepszej imprezie mojego życia! W busie zwanym la chiva rumbera. Od piątku do niedzieli krążą takie busy po mieście. Na tyle siedzą muzycy, grają muzykę folklorystyczną, tutejszą, czyli cumbię. Mają typowe instrumenty, jak tambor alegre, tambor llamador, flauta, gaita... Ja siedziałam tuż przed bębnem :D Muzycy grają ekipie ludzi zebranej do busa, jest to ok. 30 osób. Jednak idea nie jest taka, żeby jeździć dla samej jazdy i muzyki tradycyjnej. Chiva zatrzymuje się w 3-4 dyskotekach! :D Oprócz tego, każdy ma zapewnioną przekąskę, posiłek w jakiejś restauracji/barze i oczywiście procenty ;) Dawali butelkę aguardiente na dwie osoby.
Disco no 1 - Mama Candela (po lewej). Była bardzo nowoczesna, ze światłami i teledyskiem puszczanej piosenki na ścianie. Oprócz muzyki latino puszczali Rihannę itp. Jak do tego tańczyć? o.O Hehe :)
Disco 2: Rico Melao
Disco no 2 - Rico Melao (po prawej). Już nie tak nowoczesna, raczej taki typowy klub salsy. Światło było przyciemnione, ale ogólnie było jasno. Głównie salsa i merengue. Był dwa parkiety. Poszliśmy potańczyć, a potem po Aguilę (tutejsze piwo) - wszystkim chciało się pić. No to po takim piwku znowu na parkiet - to był mój taniec popisowy! Richie Ray & Bobby Cruz - SONIDO BESTIAL (wideo).