Image and video hosting by TinyPic Image and video hosting by TinyPic

piątek, 7 grudnia 2012

Teraz Kolumbia odwiedzi Polskę

Nasze pierwsze zdjęcie! :)
Otóż sprawy przybrały tempa po raz kolejny! Oczywiście, to było już obmyślane od momentu, gdy byłam w Barranquilli, ale chyba teraz jest już dobry czas, żeby powiedzieć, że tak, teraz Willi odwiedza mnie! :)

Od chwili, gdy wróciłam do Polski, czyli na początku września, minęły już (dopiero! :D) 3 miesiące. Od tamtej pory Willi rozpoczął intensywne oszczędzanie. Prawdę mówiąc wątpiłam w jego zdolności oszczędzania i teraz mi głupio się przyznać... Jestem z niego dumna, bo oszczędził już $1.900.000 (dla jasności, $ nie oznacza tu dolarów; tak się oznacza kolumbijskie peso), co jest równowartością ok. 3300zł. A dzieje się tak dlatego, że dostaje premie oprócz standardowej stawki wynagrodzenia, które odkłada na rachunek oszczędnościowy. Ale z niego bohater, nie? :) Jestem z niego naprawdę dumna!!! Też dlatego, że wziął to sobie na poważnie (co u latinos jest rzadko spotkane, nie chcę przesadzać i uogólniać, ale jednak...) Tyle kasy! Wychodzi średnio 1100zł miesięcznie. Do marca, kiedy pewnie kupimy bilety, będzie już miał pewnie zaoszczędzone na bilet Kolumbia-Polska i Barranquilla-Bogota. A może i więcej? :) Plan był taki, że oszczędzamy razem na jego lot, ale powiem Wam, że póki co mnie to nie wychodzi... Póki co! Bo chyba zmieniłam plan i myślę sobie, że ja po prostu będę oszczędzać na to wszystko, co planujemy zobaczyć, zrobić, zjeść w Polsce.

czwartek, 20 września 2012

Tęsknię!

2 września wsiadłam w samolot powrotny do Bogoty, w Bogocie przeczekałam kilka godzin na lot do Frankfurtu. Z Frankfurtu natomiast poleciałam do Warszawy i 3 września około godziny 19 byłam już w Polsce, z rodzinką.
Zdjęcie z lotniska w Barranquilli, przed odlotem
Powiem Wam szczerze, że przez to, jak różna jest Kolumbia od Polski, często miałam już ogromną ochotę wrócić do kraju. Aż za często zadaję sobie pytanie, dlaczego tak pokochałam ten kraj? Skoro jest totalnym przeciwieństwem mnie. Stąd te powracające myśli o powrocie. Ciężko mi było tam czasem wytrzymać, bo wszyscy się spóźniali, z luzem podchodzili do wszystkiego... Nie wspomnę już o upale.
Wtedy narzekałam, a teraz tęsknię za Kolumbią! Już sam fakt, że tyle czasu ogarniałam myśli, przyzwyczajałam się do tego, co polskie... Wpadłam już w rytm tamtego życia i tak naprawdę wcale nie było mi na rękę rezygnować z tego. Ociągałam się z rozpakowaniem, ciągle brakowało mi słownictwa, żeby się wypowiedzieć po polsku (w prawie co drugim zdaniu mówię "no, jak to się nazywa?")...

niedziela, 2 września 2012

Hiszpański kolumbijski najlepszy?

Mówią, że hiszpański z Kolumbii jest najlepszym dla uczących się. Nie dowiadywałam się dużo na ten temat, ale jeśli tak rzeczywiście jest, to mowa jest zapewne o hiszpańskim z Bogoty.
Kolumbia jest bardzo podzielona i nie należy uogólniać i wrzucać do jednego worka wszystkiego co kolumbijskie, w żadnej kwestii. Jak objawia się ten podział? W codziennym życiu. Gdy chcesz iść w jakieś miejsce w Barranquilli, wypada wiedzieć, czy to dzielnice sur (południowe), norte (północne) czy centrum. W Polsce przecież nie mamy takich wyznaczników dla lepszych i gorszych części miasta. Może jedna czy druga dzielnica ma gorszą famę, ale nie żeby dzielić miasto na lepszą i gorszą połówkę. Jeśli natomiast chodzi o podziały na skalę kraju, to zauważyć to można chociażby w tutejszym programie "El Desafío", gdzie drużyny podzielone są według regionów: costeños, cafeteros, cachacos... Czy u nas ktoś podzieliłby nas według województw? Czy dawnych krain geograficznych (bo mówiąc costeños mamy na myśli kilka departamentów; tak samo cafeteros). Nie sądzę. W Kolumbii innym wyznacznikiem podziału jest też właśnie akcent, hiszpański danej części regionu. Słysząc, jak ktoś mówi, możesz stwierdzić, skąd jest. Sytuacja absolutnie nie do porównania z Polską, bo nasz język nie jest zróżnicowany w ten sposób, a i posługujemy się nim tylko w naszym kraju, a nie jak hiszpański - w ponad piętnastu krajach.

piątek, 31 sierpnia 2012

Islas del Rosario

16 sierpnia rozchorował się Willi. 17 sierpnia przeszło na mnie - niemiłosierny ból głowy, gorączka 39 stopni i ból mięśni. Straciliśmy przez to wyjście do dyskoteki Pink Panther, Arturo, kuzyn Williego, wygrał w radiu dwie wejściówki, bo tego dnia miał być koncert, między innymi Kevina Florez, artysty muzyki champeta (pochodzenie afrykańskie, w Kolumbii ma swoją własną interpretację, prawie wyłącznie w Cartagenie):

Moja ulubiona piosenka tego artysty z tych, które poznałam :)

Williemu dali dwa dni wolnego od pracy, piątek i sobotę. 18 sierpnia już byliśmy zdrowi i postanowiliśmy pojechać do Cartageny, a stamtąd na Islas del Rosario - słynne białe plaże i delfiny :)

Rejs z Cartageny na Islas del Rosario

czwartek, 30 sierpnia 2012

Kolumbijskie zamiłowanie do kiczu

Dwa dni temu byłam kupić pamiątki. W końcu to jedne z niewielu rzeczy fizycznych, które mi później zostaną po Kolumbii. Najpierw poszliśmy do wielkiego magazynu, gdzie były wyłącznie wyroby rzemieślnicze. Tam chociaż mogłam spokojnie wszystko obejrzeć, ocenić, wybrać jak mi się żywnie podoba. Gorzej było, gdy poszliśmy kawałek dalej, do jednego z licznych stanowisk na rynku. Tam mama Williego, ni z gruszki ni z pietruszki, zaczęła prosić ekspedientkę o pokazanie rzeczy, których ja wcale nie zamierzałam kupować. Jakiś zegar, jakiś wieszak na klucze... Pokazywali mi breloczki, które w ogóle mi się nie podobały. Porcelanowe figurki balkonów typowego kolumbijskiego domu... Rzeczy w ogóle nie przydatne i wcale nie w dobrym guście - każda jedna miała na celu pokazanie całej okazałości Kolumbii, to znaczy była cała pomalowana albo ozdobiona wszelkimi symbolicznymi dla Kolumbii rzeczami: sombrero vueltiao, akordeon, strój do cumbii, kolory flagi, jakiś typowy kwiat, postacie z Karnawału... I to wszystko tworzyło masakrycznie niespójną całość. Czy tylko ja bym tego nie kupiła? Trochę ciężko mi było odmawiać, taka już moja natura, ale w końcu powiedziałam, że przecież to mi nie będzie do niczego służyć... Ekspedientka prawie się obraziła :D

środa, 22 sierpnia 2012

Tego nie zobaczysz w Polsce

1. Wiszących na kablach telefonicznych butów (przede wszystkim tenisówki) :)
2. Kobiet chodzących z miskami na głowach :)
3. Żonglerów na przejściach dla pieszych, podczas gdy samochody mają czerwone :)
4. Papierosów sprzedawane w sklepikach na sztuki i zapalniczek na łańcuszku, żeby od razu zapalić (tak, jak długopisy w urzędach, do użytku na miejscu) :)
5. Panów z wózkami sprzedających kawę, lody i inne, znane tylko tutaj, specyfiki kulinarne :)
6. Napisów na murach "Tutaj nie wolno wyrzucać śmieci", a pod nimi stosy śmieci :D
7. Chodników do ramion, albo co najmniej do bioder ;)
8. Drzew pomalowanych w kolorach flagi Kolumbii lub miasta/departamentu :)
9. Iguan chodzących bezpańsko po chodnikach, jakby to były wiewiórki ;)
10. Jaszczurek chodzących po ścianach waszego domu, jakby to były... hm, brak porównania :D
11. Tubylców chodzących w koszulkach, torbach i kapeluszach dla turystów, z napisem "Colombia", "Barranquilla" itp. :)
12. Taksówek, w których upchanych jest, oprócz kierowcy, pięć osób ;D
13. Ulic, na których w każdym z domów gra głośno muzyka, a domownicy siedzą na bujanych fotelach przed domem :)
14. Obiadu złożonego z manioku (warzywo podobne do ziemniaka), ziemniaka, ryżu i makaronu na raz :D
15. Ludzi, którzy rozdrabniają waląc o ścianę dopiero co kupiony lód, który orzeźwi sok do obiadu ;)
16. Grejpfruta z solą :D

C.D.N.

piątek, 17 sierpnia 2012

Uniwersytet

Dla wielu studentów w Barranquilli zaczął się właśnie semestr. Mam na myśli Universidad del Atlántico, czyli jedyny publiczny uniwerek w tym mieście. Podobno jest się tu ciężko dostać, właśnie ze względu na to, że jest jedynym "dla wszystkich". Trzeba dobrze zdać egzamin, żeby się tu dostać. Mimo, iż jest to uniwersytet publiczny, płaci się za studia. Zróbmy porównanie tego uniwerku z Universidad del Norte - najlepszym w Barranquilli uniwersytetem prywatnym. W UA opłata roczna za studia wynosi ok. 700 tys. pesos (~1200zł), a w UN - 8 mln pesos!! (~14 tys. zł)
Dzisiaj udało mi się iść na zajęcia z Ingeniería Química (inżynieria chemiczna?), z Tatianą, kuzynką Williego. Byłam na zajęciach z fizyki i chemii organicznej, w laboratorium. Przy czym ta druga lekcja była wprowadzeniem, więc nie robili żadnych eksperymentów w okularach ochronnych i białych kitlach :D
Budynki Universidad del Atlántico, tak jak większości uniwersytetów w Barranquilli (a może i całej Kolumbii) znajdują się wszystkie w jednym miejscu, wygląda to jak typowy campus uniwersytecki. Mają tam kawiarenki, basen, kilka różnych boisk, nawet sztuczne jezioro. Przy wejściu na uniwerek stoi strażnik, który od czasu do czasu komuś obmaca torbę/plecak. Minusem jest to, że cały ten campus, z racji tego, że jest tak ogromny i wymaga miejsca, znajduje się na końcu świata :D Tatiana, która mieszka zaraz obok Williego, czyli w samym sercu Barranquilli, spędza około godzinę czasu w busie (który momentami jedzie jak szalony, zwracam na to uwagę, bo to nie jest tak, że te busy się wloką), żeby dotrzeć na uniwersytet. To wyobraźmy sobie teraz, jak ktoś mieszka na zupełnie przeciwstawnym krańcu miasta...
Moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne, nie mniej jednak uważam, że nie ma to jak europejski system nauczania :) Wydaje mi się, że jesteśmy o wiele bardziej do przodu z nowinkami naukowymi. Mogę się jednak mylić :)
P.S. Znajomi Tati myśleli, że jestem cachaca :D (cachaco = bogotano, mieszkaniec Bogoty) Niby nieźle, bo chociaż nie rzuca się tak w oczy, że nie mówię super po hiszpańsku :D Ale z drugiej strony nie złapałam tutejszego akcentu...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Cartagena de Indias i Volcán del Totumo

Odwiedziłam słynną Cartagenę, podobno najpiękniejsze miasto Kolumbii. Mówią, że to miasto czarnych... Ja widziałam prawie samych białych - tylu tam turystów :D Zwiedziłam chyba raptem malutki skrawek tego, nie tak dużego jak się okazuje, miasta.
Przed Cartageną jednak podjechaliśmy do wulkanu del Totumo. Nie wykąpałam się w błotku, jakby ktoś pytał :D Wstawiam zdjęcia :)

Volcán del Totumo

środa, 8 sierpnia 2012

Kolumbijczycy

Powiem Wam szczerze, że dopiero po trzech tygodniach pobytu w Kolumbii (czy też uściślając, na wybrzeżu), przyzwyczaiłam się do tego, jak tu się żyje. Ochłonęłam, pierwszy szok minął :D Bo prawda jest taka, że mój przypadek jest bardzo dziwny - moje życie i charakter jest przeciwieństwem tego, co doświadczam tutaj. Ale podobno przeciwieństwa się przyciągają :)
Ludzie tutaj są bardzo towarzyscy. W domu zawsze jest pełno ludzi: znajomych, sąsiadów, rodziny. Jedni odwiedzają drugich, witają się i gadają dłuższy czas mijając się na ulicy. Tutaj nie da się wysiedzieć w ciszy więcej niż pół godziny. Każda czynność musi tętnić życiem i zazwyczaj jest robiona energicznie, szybko i dość niedbale. Mało kto przywiązuje wagę do szczegółów - liczy się ogólny efekt. Każda czynność wykonywana jest "po łebkach". I najzabawniejsze jest to, że tutaj to wychodzi - nikt się nie czepia i to nawet nie dlatego, że się przymyka na to oko. Raczej dlatego, że tu wszystko tak funkcjonuje. 
Jako przykład podam fakt, że Kolumbijczycy nie przywiązują wagi do rzeczy materialnych. Tutaj wszystkie ciuchy czy elektronika nie służą wiele czasu. Jest mnóstwo chińskich produktów, które są tanie i takie produkty głównie mają zbycie, dlatego że użytkowanie rzeczy tutaj jest naprawdę niedbałe. Mało kto na przykład posiada ładny, niezniszczony telefon komórkowy.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Słone i słodkie

Parę dni temu poszłam z Jesusem i Angie do supermarketu Éxito. Chciałam kupić trochę tutejszych słodyczy, jestem łasuch ^^ Kupiłam więc słoiczek arcequipe (to jest jak toffi, z tym, że w Polsce raczej nie dostaniemy masy toffi jako takiej, no chyba że takie zżelowane jak do ciasta; tutaj jest w czystej formie, coś jak nutella), słone herbatniki, opakowanie bocadillo, czyli masy z guayaby, które wyglądało jak galaretki i jakieś małe tubki z masą z owocu tamarindo. Ah, no i znane i w Polsce marshmallows, czyli pianki. Jedne zwykłe, a drugie w czekoladzie ;)
Po powrocie do domu, pianki zniknęły w pięć minut. Później całe opakowanie arequipe poszło - zjedzone między słonymi ciasteczkami. Wczoraj natomiast, po obiedzie, przypomniało nam się, że jest jeszcze bocadillo. Myślę sobie, okej, dobry deser :) A jak moi Kolumbijczycy to podali? Pokroili bocadillo i ser costeño i każdy robił sobie koreczki, bocadillo na zmianę z serem o.O Ser oczywiście był słony. DESER?
Koreczki z bocadillo i serem costeño
I to nie jedyny przypadek takiej dziwnej mieszanki. Oni tu uwielbiają słone ze słodkim. I tak po tej dziwnej uczcie, pod wieczór zrobiłam moją pierwszą w życiu arepę, wyszłam na chwilę do łazienki, a Jesús udekorował arepy... serem i bocadillo >.< Ja myślałam, że to jakaś mortadela, tak wyglądało z daleka. Otóż nie...
Innym razem jadłam do obiadu surówkę z owoców. To znaczy, niby miała być z owoców, ale oprócz owoców miała też sałatę, cebulę... Co za mieszanka!!
W Bogocie też jadłam coś podobnego. Ryż z makaronem i platanem, a do tego sałatka z truskawki, mango, sałaty i marchewki ;>
Arequipe, które jest przesłodkie, też je się z ciasteczkami, które są słone! Szczerze mówiąc, byłam trochę tym oburzona, bo mój przypadek jest ekstremalny i często potrzebuję zastrzyku słodkiego, a oni mi tu z takim czymś wyskakują :D
Tutaj nie ma podziału na pierwsze i drugie danie i deser. Jeśli na przykład jedzą sancocho, które jest zupą, to w tym samym czasie dojada się ryż z awokado na przykład. Można moczyć ten ryż w zupie :) A gdy jemy na przykład ryż z makaronem i kawałkami kurczaka, to obok leży usmażony platan, który jest słodki ;> Albo normalny, żółty banan. I przygryzasz ryż z sałatką z pomidora i cebuli z bananem... W Polsce nie łączymy chyba w taki sposób składników, czy tylko ja się nie spotkałam...?
W każdym razie... Rozumiecie moje zdziwienie?? ;) Nie mówię, że to jest niesmaczne. Raczej, że ciężko mi jest się przestawić :) Oni uważają te połączenie za genialne, przepyszne... Agridulce tu rządzi ;) Ciekawe, co jeszcze mnie czeka :D

niedziela, 5 sierpnia 2012

La chiva rumbera

Disco 1: Mama Candela
Jestem właśnie po najlepszej imprezie mojego życia! W busie zwanym la chiva rumbera. Od piątku do niedzieli krążą takie busy po mieście. Na tyle siedzą muzycy, grają muzykę folklorystyczną, tutejszą, czyli cumbię. Mają typowe instrumenty, jak tambor alegre, tambor llamador, flauta, gaita... Ja siedziałam tuż przed bębnem :D Muzycy grają ekipie ludzi zebranej do busa, jest to ok. 30 osób. Jednak idea nie jest taka, żeby jeździć dla samej jazdy i muzyki tradycyjnej. Chiva zatrzymuje się w 3-4 dyskotekach! :D Oprócz tego, każdy ma zapewnioną przekąskę, posiłek w jakiejś restauracji/barze i oczywiście procenty ;) Dawali butelkę aguardiente na dwie osoby.
Disco no 1 - Mama Candela (po lewej). Była bardzo nowoczesna, ze światłami i teledyskiem puszczanej piosenki na ścianie. Oprócz muzyki latino puszczali Rihannę itp. Jak do tego tańczyć? o.O Hehe :)
Disco 2: Rico Melao
Disco no 2 - Rico Melao (po prawej). Już nie tak nowoczesna, raczej taki typowy klub salsy. Światło było przyciemnione, ale ogólnie było jasno. Głównie salsa i merengue. Był dwa parkiety. Poszliśmy potańczyć, a potem po Aguilę (tutejsze piwo) - wszystkim chciało się pić. No to po takim piwku znowu na parkiet - to był mój taniec popisowy! Richie Ray & Bobby Cruz - SONIDO BESTIAL (wideo).

poniedziałek, 30 lipca 2012

Río Frío

W zeszły weekend byliśmy niedaleko Santa Marta, w departamencie Magdalena, nad Río Frío, czyli zimną rzeką. Było odlotowo! Świetnie się bawiliśmy. Wstawiam zdjęcia, jakby ktoś jeszcze nie widział na fejsie :)

Okupujemy kamienie, które wystają z wody

sobota, 28 lipca 2012

Na rynku

Byłam dziś na rynku w Barranquilli. To było niezwykłe doświadczenie.
Rynek jest jak pole minowe. Czy polecam? Wiecie... Sama bym tam się zgubiła i wcisnęliby mi wszystko, co się da :D Już nie wspomnę o zaczepkach typu "Hola, mona" (mona=blondynka) i gwizdaniu.
1/3 rynku wyglądała jak gorsza wersja Wenecji :D Ulice do kostek w wodzie, przejść na drugą stronę można po drewnianych klepkach. Pozostałe 2/3 rynku to ulice pełne gazet, resztek po owocach i warzywach albo rozdeptanych owocach, które nie wiadomo dlaczego się tam znalazły (czasem są to całe worki). Dlatego polecam na taki rynek iść w najgorszych ciuchach i gumakach, a nie w klapeczkach, jak ja :P
Spędziłyśmy tam z mamą Williego około półtorej godziny. Przemierzałyśmy setki straganów z warzywami i owocami, ciuchami, torbami, butami, ryżem i cukrem na wagę, zwierzętami... Byłam świadkiem obdzierania kury z piór >.< We wnęce, gdzie jakiś pan sprzedawał dynie, na workach z towarem siedział drapieżny ptak i strzegł dobytku. Panu od ryżu i cukru wyszło, że $1.400 i $1.400 to $3.200 ;> Mama Williego umie się targować. Cena $32.000 spadła do $28.000 :) Ale dziwnym było dla mnie to, że czasem się targowała, a czasem po prostu mówiła, że nie i wychodziło do innego sklepu (to tylko w przypadku ryżu i cukru - może mają niezmienne ceny?).

środa, 25 lipca 2012

Co to jest cola?

Co to jest cola, czyli półgodzinna gadka o niby oczywistej rzeczy, ale jak się okazało nawet w tej uniwersalnej, wydawałoby się, nazwie kryje się nieścisłość.

Jak Jesús zobaczył moją pomadkę o zapachu/smaku coli, powiedział, że wcale nie pachnie jak cola, tylko jak cynamon. Dla nas cola to jedynie skrót od CocaColi i wszystko co jest o smaku czy zapachu coli odnosi się do tego. Dla Kolumbijczyków, jest to koniecznie CocaCola. Cola/Kola bowiem to zupełnie inna rzecz...
Cola to esencja smakowa, którą można kupić i wymieszać z wodą i/lub mlekiem, którą nadaje się smak raspao, i w końcu która jest jednym ze smaków wspomnianej w innej notce gaseosy. Jak w knajpie z mamą Williego zamówiłyśmy gaseosę o smaku coli, to myślałam, że mama Williego po prostu na wszelkie gazowane napoje woła cola. A potem, gdy kupiliśmy raspao, i gdy go posmakowałam, to myślałam, że sprzedawca się pomylił :D (są tacy nierozgarnięci, że to była bardzo możliwa opcja :P)
I żeby było jasne - cola nie smakuje jak CocaCola. Nie umiem powiedzieć, jak smakuje :D Zobaczcie filmik, jak przygotowuje się napój z coli. Marka Lina jest tutejsza, z Barranquilli.

Pragnę jeszcze tylko dodać, że tak, jak na tym filmiku szykuje się tutaj (prawie) wszystkie soki w domu :) Jak obejrzałam ten filmik, to poczułam się zaskoczona, bo jakiś czas wcześniej postępowaliśmy podobnie z Jesusem szykując sok z morwy do obiadu :D

Mam problem z galerią na Picasie, chyba skończyła mi się tam pamięć ;/ Postaram się powrzucać zdjęcia do bieżących notek :) Oprócz tego wrzuciłam dwa filmiki z pochodu z Dnia Niepodległości (na dole strony).

poniedziałek, 23 lipca 2012

Costeñol

To będzie dość lingwistyczna notka :D Być może, że Ci, którzy nie uczą się hiszpańskiego nie znajdą tu dla siebie nic ciekawego. Dla mnie jednak zebrane tu słownictwo i ciekawostki to istny skarb! 
Costeñol - tak nazywają hiszpański z Wybrzeża Karaibskiego w Kolumbii (Costa Caribe Colombiana): coste- od "costa", czyli wybrzeże i "ñol" - od español, czyli hiszpański.
No więc jak idę np. "donde Arturo" (to świetna metoda, żeby powiedzieć "u Arturo", a nie jak nas wszyscy uczą "w domu u Arturo" - "en la casa de Arturo", bo inaczej niby się nie da powiedzieć ;)), to zawsze wypytuje mnie, jak tam mój costeñol xD
Oni tu językowo naprawdę żyją swoich życiem! W internecie nawet istnieje kilka nieoficjalnych i jeden oficjalny słownik tutejszego hiszpańskiego.
Nie będzie to jakaś uporządkowana notka, bo spostrzeżenia są różnorodne, także napiszę, co mi się przypomni. Przepraszam za powtórzenia :D

czwartek, 19 lipca 2012

Jedzenie

Chciałabym Wam dziś powiedzieć trochę o tutejszym jedzeniu, posiłkach. Generalnie to można by to streścić tak:
pierś z kurczaka, ryż, arepas, ryż, spaguetti, wołowina, ryż, soczewica, ryż, wołowina, ryż, sok z egzotycznego owocu, ryż, arepas, ryż, empanadas, ryż, gaseosa, ryż, platany, ryż, wołowina, ryż, empanadas, ryż, ser costeño, ryż, maniok, ryż, platany, ryż, ziemniaki, ryż, pure z ziemniaków, ryż, maniok, ryż, spaguetti, ryż, ser costeño, ryż, caribañola, ryż, gaseosa, ryż, soczewica, ryż kukurydza, ryż... :D
I to w sumie nie było by nawet aż tak bardzo przesadzone, ale wiadomo, że nie wszystko, co jadłam, pamiętam :) Ale generalnie to chyba jeszcze nie jadłam obiadu bez ryżu :)
Arepa de queso
Śniadanie to najczęściej arepas albo empanadas. Arepas to jakby słone placki z mąki kukurydzianej, a empanadas to coś jakby pierogi, ale też z masy kukurydzianej, też słone, z czymś w środku. Ah, jest też patacón, czyli taki placek ze smażonych platanów. Do takich rzeczy najczęściej jest starty ser costeño. Niektóre rzeczy można jeszcze posmarować masłem/margaryną (np. arepas). Do tego prawie zawsze kawa z mlekiem, na zimno lub na ciepło.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Kolejne spostrzeżenia

Tytuły moich postów niezbyt rewelacyjnie mi wychodzą, ale naprawdę ciężko mi jest znaleźć jakiś spójny tytuł dla tych niezwykłości, których tu doświadczam :)
Zauważyłam, że w Kolumbii wszędzie potrzebny jest numer dowodu osobistego,. Ah, lingwistycznie: w Hiszpanii na dowód mówią carnet de identidad, a tutaj cédula. Bez tego słowa ani rusz :P Czy to w banku, czy w medycznych sprawach, nawet jak byłam na lotnisku, to policja spisywała numery dowodów (ale tylko Kolumbijczyków, mnie zapytali o narodowość i powiedzieli: a, to spokojnie, nie trzeba :)). To chyba świadczy o tym, że dość zbiurokratyzowane jest wszystko.
Wspomniałam o banku. Otóż wczoraj byłam chyba 4 raz w banku (to były cztery różne banki, jak to możliwe, że jedna rodzina załatwia sprawy aż w czterech bankach?). Davivienda, Bancolombia, Banco de Bogotá... Nie pamiętam nazw innych, ale pełno tu ich. Wczoraj byłam w jednym z nich z Jorge, byliśmy zapłacić rachunki. Jorge zdziwił się, jak go zapytałam, dlaczego nie robią przelewów przez internet. Widocznie ten sposób nie doszedł jeszcze do Kolumbii. W banku oczywiście była kolejka. Jorge stanął w rządku, a ja sobie usiadłam. Obok mnie, po pewnym czasie, dosiadła się jakaś pani, raczej młoda. W sumie miałam o niej nie pisać, bo po prostu się malowała. W sumie w Polsce nikt w banku nie siada i się nie maluje. Puder, szminka, tusz do rzęs... No okej. Ale jak wyjęła pensetę i zaczęła regulować sobie brwi to stwierdziłam, że muszę o tym tu wspomnieć :D

sobota, 14 lipca 2012

Niezłe jaja

Kolumbia kilkakrotnie mnie dziś zaskoczyła. Nie wspominając nawet, że wstałam o godzinie 12 :D Zjedliśmy śniadanie, a zaraz potem obiad :D  O godzinie 14.30 wyszliśmy z Jesusem i Angie do Museo Romántico, w którym to podobno jest opisana historia Barranquilli, gdzie są suknie Królowej Karnawału itd. Ale przed tym, poszliśmy w pewne miejsce. Otóż tutaj można doładować telefon w różnych punktach, my poszliśmy do jakiegoś prywatnego domu :D Podajesz numer telefonu, płacisz i doładowują ci telefon.
Złapaliśmy bus. Kolejne szaleństwo - kierowcy pozwalają wchodzić do busów osobom, które sprzedają najróżniejsze rzeczy. Normalką jest rozdawanie produktu każdemu do ręki, żeby się przyjrzał, zdecydował. W tym czasie sprzedawca reklamuje doskonale produkt (choćby to był zwykły lizak, chociaż dziś trafił się sprzedawca nożyczek - doskonała promocja, przy zakupie nożyczek, pęczek igieł gratis :D), a potem zbiera z powrotem, albo dostaje monetę, czyli towar sprzedany.
Dojechaliśmy do muzeum i okazało się, że było zamknięte. Według rozkładu powinno być otwarte, ale niestety nikt nie wiedział, dlaczego nie odrywając palca od dzwonka, nikt nie raczył otworzyć :D Zrobiliśmy parę zdjęć. Zachciało mi się pić, więc podeszliśmy do pana z wózkiem pełnym słodyczy i napojów. Chciałam pić. Jesús kupił i dostałam mój czerwony soczek ze słomką w... plastikowej reklamówce :D OK. Jesús mi wytłumaczył, że chyba nie wolno chodzić ze szklanymi butelkami czy coś...
Muzeum było zamknięte, wiec poszliśmy do kina na Epokę Lodowcową 4. Nieźle się uśmiałam!! :D Polecam obejrzeć.
Później kupiliśmy sobie, po raz kolejny u ulicznego sklepikarza z wózkiem, raspao. To coś podobnego do granity, tylko że nie jest jak zmrożony napój, tylko raczej jak lód wodny. Pan od wózka miażdży kotki lodu i formuję w plastikowym kubeczku wieżę o wysokości podwójnej do wysokości kubeczka. Potem obficie polewa to wybranym przez nas sokiem. Do tego, wedle życzenia, polewamy mlekiem skondensowanym. Taki właśnie jadłam. Pyszności :)
Idę spać, jest bardzo późno. Mieliśmy dziś iść na fiestę, ale miejsce okazało się niebezpieczną dzielnicą, dlatego z Willim zostaliśmy, a Jesús i Angie poszli.
Dobranoc/Dzień dobry :)

piątek, 13 lipca 2012

W kolumbijskiej knajpie

Byłam z mamą Williego i z jego dziadkiem na mieście, w centrum. Czyli... nie byłam w Museo del Caribe według planów :D Norma! Poszliśmy najpierw do banku. Gdzieś czytałam, że w banku serwują kawę... Otóż tu nie, może to w Bogocie? Albo po prostu to był jakiś duży oddział. Zapytałam w każdym razie mamy Williego, jak to jest i ona też powiedziała, że nie, że nie spotkała się z czymś takim.
Stamtąd poszliśmy do hmm... Alcaldía, to chyba starostwo? A potem w końcu zobaczyłam słynny Pase de Simón Bolívar. Mam zdjęcia :D Paseo wydał mi się zupełnie inny od tego, co widziałam w moim przewodniku czy innych zdjęciach. Dużo więcej ludzi, otoczony wysokimi budynkami. Ale widać, że to centrum.
Aha, zapomniałam dodać, że dziadek Williego poszedł sobie w swoją stronę po załatwieniu tego z bankiem, do jakiegoś baru. A ja z mamą Williego w drugą stronę. Kupiliśmy też w końcu chip do telefonu z tutejszej sieci, Tigo. Ale bez środków na koncie haha :D Tutaj na ulicach siedzą ludzie w koszulkach z napisami informującymi, że u nich można kupić chip. W ogóle Kolumbijczycy, przynajmniej ci, których znam, traktują telefony bardzo... jakby to powiedzieć, no nie dbają o nie jakoś specjalnie :D Mają ich kilka na rodzinę, używają ich zamiennie, pożyczają sobie... Od tak sobie wkładają i wyjmują chipy, a przecież wtedy trzeba non stop zmieniać ustawienia o.O Inna sprawa to taka, że w porównaniu z Polską, tutaj bardzo często używa się telefonu domowego. To, co dla mnie jest mega dziwne to fakt, że z domowego nie można dzwonić na komórkowy :D :D W każdym bądź razie, kogokolwiek poprosisz o numer, poda Ci zarówno domowy jak i komórkowy.

czwartek, 12 lipca 2012

Rozśmieszyli mnie

W przeciągu ostatnich 24 godzin Kolumbijczycy trzy razy dali mi się pośmiać, ucieszyć tym, jacy są. W Polsce takich rzeczy chyba nie spotkacie :D Oczywiście tak opowiadane brzmi drętwo, ale przeżyć to było niezwykłe.
Tutaj w domu moi Kolumbijczycy mają rozkład, kto kiedy sprząta. Jesús powinien był sprzątnąć przedwczoraj, no ale sprzątał wczoraj. To, jak to robił wzbudziło moje wielkie zdumienie. Najpierw polewał podłogę wodą z małej miski, tak, jakby rzucał ziarno kurom. Odszedł. Wrócił z jakimś niebieskim proszkiem i zaczął go rzucać na tą podłogę pokropioną wodą. Postało to tak razem kilkanaście minut, on ogarniał jakieś inne rzeczy. Wrócił z mopem i przetarł to, co było na podłodze. Ot, sprzątanie :D
Wieczorem Jesús brał prysznic. Godzina 1.30, a on z telefonem z grającą muzyką w łazience. Prysznic w rytmie salsy, reggaetonu, vallenato... A jak śpiewał! :D Siedział tam chyba z godzinę, woda nie przestawała się lać. Strojniś z niego i elegancik ;)
Jesús ogólnie jest strasznie śmieszny :D To z nim najczęściej wychodzę, i z Angie, bo William pracuje, Jorge też prawie zawsze. Tak więc jak chodzimy po mieście, to np. przebiegamy przez ulicę i slyszę "corran, corran, corran" :D (ruchy, ruchy, ruchy) albo "ay, caramba". Śmiesznie jest z nim :D
No i akcja z dzisiaj. Pomagałam mamie Williego wysłać parę maili, a potem jadłam śniadanie. Mama Williego dostaje dziennie tysiące telefonów - ma dwie komórki z różnych sieci plus dodatkowo telefon domowy. Przy śniadaniu zadzwoniły obydwie komórki. Wy byście odebrali dwie na raz? :D Bo właśnie tak zrobiła mama Williego. Po krótkiej rozmowie tylko przez jeden, zadzwonił drugi. Pierwszy telefon trzymała na odległość od ucha, a przy drugim rozmawiała, a potem zmiana :D Ledwo powstrzymywałam się od śmiechu :D
A teraz leżę sobie z kotkiem, strasznie kochany jest kotek Miki, tuli się na wszystkie możliwe sposoby :) Czekam aż Jesús się obudzi i pójdziemy gdzieś. Zoo? Albo kino? Dają "Epokę Lodowcową 4". Tutaj bilety są tanie - 5 lub 6 tys. pesos (9-11zł).
Dobrego dnia :)

Piekarnia

Zawsze myślałam, że pieczywo w krajach Ameryki Łacińskiej to jakaś rewelacja, coś rzadko spotykanego... Otóż nie! Takiej piekarni, jaką dziś widziałam pozazdrościłby każdy w Polsce. Ile rodzajów chleba (nawet z rodzynkami), bułek na słodko czy z serem i szynką... Rogaliki, bezy, ciasteczka z cukierkami, z posypką czekoladową, pączki, ciasta... Oh, zjadłabym wszystko :D A jaki zapach!!
Jesús mi powiedział, że o 17 jest nowa, cieplutka dostawa ;) Zjadłam pan con arequipe (bułka z arequipe, które smakuje jak toffi), bułkę z serem (coś jak paluch z serem) i czeka na mnie bocadillo (ta nazwa normalnie po hiszpańsku znaczy po prostu bułkę czy kanapkę, a w Kolumbii odnosi się wyłącznie do bułki z nadzieniem z guayaby) i cruasán, czyli rogalik.
Życzcie mi smacznego :)

wtorek, 10 lipca 2012

Spostrzeżenia

Parę rzeczy rzuca mi się tu w oczy, o których chciałabym wspomnieć.
Kolumbijczycy piją mnóstwo napojów gazowanych - po hiszp. gaseosa. Bez tego słówka ani rusz :D Mają tu swój wyrób, marka Postobon widnieje wszędzie. Wczoraj piłam gaseosę z winogron, ale tych czarnych. Jak im powiedziałam, że u nas jest z białych, bardzo się zdziwili :D Butelka i napój w środku była fioletowa i wyglądała jak jakiś detergent albo środek do dezynfekcji :D Ale smakuje super.
Chodniki tutaj prawie nie służą pieszym ;> Ciężko się po nich chodzi, po pierwsze dlatego, że są często popękane, a po drugie są strasznie wysokie! Czasem sięgają ramienia, mierząc jak idzie się po ulicy. Tak więc przechodzić przez ulicę czasem wiąże się ze skokami z takich wysokości, chociaż oczywiście są też mini schodki prowadzące w dół :) Chodniki są takie wysokie, ponieważ w porze zimowej czyli wtedy, kiedy pada, na ulicach tworzą się potoki. Dzięki takiej architekturze, w wodzie pozostaje tylko szosa :)
Muzyka oczywiście jest wszędzie. Przechodząc obok domów, barów czy czegokolwiek innego, jest muzyka. Wszystko głośno nastawione :D Nie wspomnę już o szaleństwie sobotnich imprez - dyskoteki z salsą i innymi rytmami rozbrzmiewają na całą dzielnicę.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Nie ogarniam - istne szaleństwo

Nie ogarniam - słowa, które najlepiej pasują teraz do sytuacji! Przepraszam, że nie pisałam, ale nie było jak. Co za szaleństwo... Istne szaleństwo jest tutaj! Wszystko nowe i nieznane... Naprawdę, nie wiem, z której strony zabrać się za opisywanie tego wszystkiego... Bo nie ogarniam, uwierzcie :D
Może po kolei... :D
5 lipca miałam wylot. 4 lipca nastąpiła zmiana planów. Miałam zostać w Bogocie 5 dnia, u znajomego. Ale ten napisał mi, że ma trudną sytuację rodzinną, i że okej, jeden albo dwa dni owszem, ale niestety więcej nie. No to zrobiliśmy tak, żebym 5 lipca przyleciała, a 6 już wylatywała do Barranquilli, bo tutaj nocleg jest pewny i wszystko. A ten jeden dzień miałam przenocować tam, u Leonardo (znajomy z Bogoty). Powiedziałam, co się stało Williemu. Na to on, że w takim razie, żebym przenocowała gdzie indziej - w domu kuzynki jego mamy. [przerwa na mango] Tak się w końcu stało, że właśnie tam przenocowałam.
Jeszcze coś - "zrobiliśmy tak, żebym 5 lipca przyleciała, a 6 już wylatywała do Barranquilli". Co to znaczy? Z tym były niezłe jaja, bo ja mój bilet kupiłam przez stronę linii lotniczych LAN, wszystko po hiszpańsku itd. Okazało się, że żeby zrobić zmianę w rezerwacji, trzeba to załatwić telefonicznie, bo na stronie się nie dało, na ostatnim etapie prosili o kontakt telefoniczny. I niby  było napisane, żeby wpisać swój numer, a oni zadzwonią, ale jak się okazało numer kierunkowy był automatycznie ustawiony na Kolumbię, tak więc... No :D Tak to poprosiłam o pomoc Jesusa!! :D I on z Kolumbii dzwonił tam i zmienił mi rezerwację. Chociaż prawdę mówiąc do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy ta operacja się udała o.O A to dlatego, że jemu przez telefon powiedzieli, żeby zadzwonił następnego dnia po numer lotu (i rezerwacji, ale okazało się, że nie uległ zmianie). I ja się bałam, że tak naprawdę nic się nie udało załatwić, no bo praktycznie nie miałam informacji, które są niezbędne by wygenerować sobie kartę pokładową. Koniec końców wszystko wyszło jak miało wyjść :)

czwartek, 5 lipca 2012

Pozdrowienia z warszawskiego lotniska

Juhuu, dotarłam do Warszawy, oczywiście trochę pobłądziliśmy :D Przeszłam wszelkie kontrole jak na porządną obywatelkę przystało ;) Bramka zamigała na zielono, uff :) Nie stresuję się w ogóle, bo niby dlaczego... Spełnia się moje marzenie! :)
Siedzę sobie teraz przy moim gejcie :D I czekam na mój opóźniony lot. Miał być o 9.40, ale będzie o 10.20, tak przynajmniej szacują.
Jaram się jak głupia :P Widziałam stewardessy, groźnych panów od kontroli osobistej. I do wszystkich się uśmiecham :) Taki miły pan od kontroli powiedział, że niestety musi zrobić mi bałagan w bagażu podręcznym ;> a jak już sprawdził co trzeba, kosmetyki, których szukał znalazł, powiedział z uśmiechem "Dziękuję" i byłam wolna :)
Już się nie mogę doczekać wejścia na pokład!!! :) Lotnisko mniej więcej ogarniam już, mam nadzieję, że te we Frankfurcie i Bogocie będzie chociaż odrobinę podobne :)
Na zdjęciu to jeszcze nie mój samolot, ale taki mniej więcej miły widoczek mam teraz z okna :) JEST CUDNIE :)
Jak dolecę do Bogoty, to postaram się napisać notkę o szaleństwie, które wczoraj wynikło :D

Lotniskowe buziaki :*

poniedziałek, 2 lipca 2012

Colombia es Pasión

Jestem już totalnie zakręcona na ten wyjazd! Słucham już tylko kolumbijskich piosenek, tańczę, uśmiecham się na wszystkie strony... ahh, istny odlot!!
Dziś były zakupy. Dokupiliśmy parę ostatnich drobiazgów i w końcu oficjalnie zamknęłam bagaż nadawany. Poszłyśmy z mamą, uwaga, do sklepu spożywczego zważyć obydwa bagaże. Na szczęście mieszczę się w wyznaczonej wadze! 18,2kg na 23. Może i by się coś dołożyło, ale nie ma już miejsca :)
Oprócz tego zrobiłam też kopie dokumentów, które biorę ze sobą. Czarno-białe i kolorowe... Po kilka sztuk każdego. I z tym będę chodzić po mieście :) Brakuje mi tylko plastikowej torebki na płyny do bagażu podręcznego...
Co wchodzę na fejsa, to zagadują mnie znajomi Kolumbijczycy. Wszyscy chcą się umówić, dają mi swoje numery telefonów i pytają jak tam przygotowania, czy już jestem spakowana... Ależ to kochane!! :) :) Będę więc miała napięty grafik! :D

piątek, 29 czerwca 2012

Zaszczepiona i z walizką!

Eureka, chociaż jeden poważny krok w kierunku wyjazdu zrobiony :D Zaszczepiłam się na żółtą febrę, dur brzuszny i żółtaczkę typu A. Trochę mnie jeszcze boli ramię, plasterki jeszcze na swoim miejscu, ale CZUJĘ SIĘ BEZPIECZNIEJ, nie ma co :D Tylko... Ah, "Boże, ześlij trochę forsy" (foto) :D 560zł mnie ta przyjemność kosztowała!

Załatwiłam też już prawie inną rzecz. Mianowicie, moje uczestnictwo w liturgiach i eucharystiach Drogi Neokatechumenalnej tam, w Barranquilli. Gdyby komuś ta nazwa nic nie mówiła, to powiem tylko, że to pewien rodzaj formacji katolickiej. I właściwie to jestem w Neo dzięki moim Kolumbijskim znajomym, do których jadę, więc to już w ogóle jest cud, że będę mogła zobaczyć wspólnotę, dzięki której ja sama jestem w mojej :))))) A jak to załatwiłam, mianowicie skontaktowałam się z prezbiterem, katechistą z Poznania, który jest… Kolumbijczykiem :D Willi (brat Jesusa, kolejny z mojej kolumbijskiej rodzinki) napisał mi, że potrzebuję jakiegoś listu od moich katechistów dla jego katechistów, żebym mogła uczestniczyć. Ale skontaktowałam się z ks. Miguelem, który jak się okazało pierwszego lipca też leci do Kolumbii! Tyle, że do Bogoty. I stamtąd zadzwoni do tamtejszych katechistów i do Williego i będzie uzgodnione. Ahh, Bóg czuwa nade mną!!! :)

środa, 27 czerwca 2012

Załatwić, kupić, sprawdzić...

Ale się dzieje! Tyle spraw do zrobienia! Nareszcie czuć, że wyjazd blisko! :D
23 czerwca wróciłam do domu z Poznania i właściwie nie chowałam nawet walizki. Podczas tych kilku dni porobiłam mnóstwo list: co kupić, co załatwić, co sprawdzić, co wydrukować, o co dopytać, do kogo napisać, o co poprosić, jaki upominek dla kogo... Generalnie jest sto tysięcy rzeczy do załatwienia, co absolutnie mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, naprawdę mogę poczuć klimat wyjazdu.
Dowiedziałam się na przykład, że sieć Plus nie ma podpisanej współpracy z żadną siecią kolumbijską, dlatego pewniej wziąć kartę T-Mobile (gdyby w ogóle była potrzeba dzwonienia, rzecz jasna - połączenia kosztują 6-8zł/min). W banku natomiast poinformowano mnie, że przy wypłatach z bankomatu, jako że nie mam konta walutowego, tak czy siak będą sobie przeliczać najpierw na euro, a potem na pesos, więc prowizja będzie podwójna (ok. 10zł). Czyli czy będę mieć pieniądze na koncie, czy wezmę je fizycznie w walizce i dwa razy będę wymieniać w kantorach (ze złotówek na euro lub dolary, a potem na pesos), to zawsze będzie ze stratą. No, chyba, że będę płacić kartą - wtedy nie ;)
Oczywiście, są i nerwy związane z załatwianiem na ostatnią chwilę.

piątek, 15 czerwca 2012

Szczepienie i alergia

Dzisiaj zadzwoniła do mnie mama i powiedziała, że wspólnie z tatą stwierdzili, że jednak dobrze by było, żebym się zaszczepiła przed wyjazdem, na żółtą febrę.
Czytałam wiele razy, że mimo że nie ma szczepień obowiązkowych i koniecznych przed wyjazdem do Kolumbii, to zaleca się właśnie te przeciwko żółtej febrze. Moja mama dodaje też, że tak jak przed żółtaczką mogę się uchronić dbając o to, by zawsze mieć czyste ręce i nie pić wody z nieznanego źródła, tylko zawsze zabutelkowane, tak przed komarami się nie uchronię w taki prosty sposób.
Właściwie to nie planowaliśmy tych szczepień, nawet nie umiem powiedzieć dlaczego. Ale moi rodzice czuwają, za co bardzo im dziękuję, i jednak zdrowy rozsądek i "na wszelki wypadek" zadecydowały :)
Jestem umówiona na 22 czerwca w Ośrodku Medycyny Podróży, gdzie przed szczepieniem odbędę też jakąś wstępną konsultację oraz otrzymam porady dotyczące ochrony i profilaktyki przed malarią (na którą szczepionki nie ma).
To było rano. Pod wieczór mama powiedziała, że wzięła się za czytanie jednej z książek, które sobie kupiłam - "Poradnik Globtrotera" Beaty Pawlikowskiej, która mniej więcej w 60% poświęcona jest właśnie chorobom tropikalnym, szczepieniom, etc. Co tam wyczytała? A no to, że osoby, które mają alergię na jajka nie mogą być zaszczepione!
Nie miałam robionych testów na alergie pokarmowe, ale ewidentnie widzę, że po zjedzeniu jajek, szczególnie na twardo, łuszczy mi się skóra powyżej policzków, co chyba jest dowodem na to, że coś mi dolega. Także wkrótce szykuje się kolejna wizyta, u alergologa. Z informacji na stronie Centrum Alergologii wynika, że muszę sobie zrobić testy punktowe na trzy próbki: jajko kurze całe, oddzielnie białko i oddzielnie żółtko. Test trwa najwyżej pół godziny, a wynik jest od razu po teście. Super.
Pytanie co zrobić, jak tej szczepionki jednak nie będę mogła przyjąć? Psikanie się OFFem 24 godziny na dobę nie uśmiecha mi się, tym bardziej, że Barranquilla leży nad rzeką!
Ale nawet to nie jest w stanie zagłuszyć mojej rosnącej z dnia na dzień euforii nadchodzącym wyjazdem!!! :) Sesja dobiegła końca, teraz tylko uzyskać wpisy do indeksu i popracować co nieco, żeby mieć jak najwięcej kieszonkowego na Kolumbię ;)
Już niedługo kolejna notka - w końcu mam czas! :)

Besos, muack :*

wtorek, 5 czerwca 2012

I tak to się zaczęło...

Gdy byłam w ostatniej klasie liceum, ktoś przesłał mi na facebooku linka swojej znajomej z prośbą o zagłosowanie na nią w pierwszej edycji konkursu. Od razu forma i zasady konkursu zwróciły moją wielką uwagę.


"Stypendium z Wyboru to program dla ludzi ambitnych, kreatywnych i o dużej determinacji. U nas nie liczą się wyniki w nauce, czy sytuacja materialna. Liczy się pomysłowość i motywacja. W ramach programu każdy student i absolwent może ubiegać się o stypendium w wysokości do 5.000 zł na swoje marzenie - oczywiście związane z edukacją i rozwojem kariery zawodowej. Nasza misja - pomóc młodym ludziom stać się pożądanym pracownikiem w oczach pracodawców."

Właśnie taki jest cel konkursu, który zaintrygował mnie całkowicie. Nareszcie znalazł się sposób, by zrealizować niestandardowe marzenia, takie, które nie mieściły się w żadne ramy! Nie mogłam aplikować tego samego roku, z tej prostej przyczyny, że konkurs już trwał, a poza tym, nie spełniałam podstawowego wymogu - nie byłam jeszcze studentką.

czwartek, 31 maja 2012

Zaczynamy!

Cześć wszystkim!
Dziś ostatni dzień maja - dobry powód, żeby w końcu ruszyć z blogiem! :) Czaiłam się z tym już jakiś czas i oto zaczynam. Nie jest on póki co jeszcze jakiś wypieszczony i dopracowany, ale po troszku coś tu się doda, urozmaici...

Jestem w trakcie sesji, którą skończę ostatnim egzaminem dnia 14 czerwca. W takim gorącym okresie każdy dzień, który dobiega końca jest radością, bo mogę skreślić go w moim kalendarzu i dzień wyjazdu się zbliża :) To taki motywujący impuls, żeby stawiać czoła sesji. Póki co idzie mi bardzo dobrze! :)

To ile jeszcze dni zostało...? Jedyne 35!! A za dwa tygodnie będę mogła myśleć już tylko o wyjeździe :) Jak narazie jestem na etapie obmyślania prezentów dla rodziny i znajomych, do których jadę, i których spotkam tam, w Kolumbii. Parę tygodni temu odwiedzili mnie w Poznaniu rodzice i siostra i kupiliśmy sporo drobiazgów. Mimo to, przydałoby się tego jeszcze więcej. Dopóki jestem w Poznaniu, mogę dostać i kupić o wiele więcej rzeczy, niż jakbym była w Rypinie. W związku z tym, chciałabym zapytać Was - co uważacie za typowo polską pamiątkę, którą mogłabym tam bez problemu zawieźć i podarować? Będę niezmiernie wdzięczna za każdą sugestię! :)

Tymczasem żegnam się na dzisiaj z Wami, idę się uczyć na Historię i kulturę Półwyspu Iberyjskiego (ah, jak to dumnie brzmi :D).

Besos

P.S. W Barranquilli (mieście kolumbijskim, w którym będę prawie 2 miesiące) jest teraz 11:00 i są 34 stopnie Celsjusza!!!!