Image and video hosting by TinyPic Image and video hosting by TinyPic

poniedziałek, 9 lipca 2012

Nie ogarniam - istne szaleństwo

Nie ogarniam - słowa, które najlepiej pasują teraz do sytuacji! Przepraszam, że nie pisałam, ale nie było jak. Co za szaleństwo... Istne szaleństwo jest tutaj! Wszystko nowe i nieznane... Naprawdę, nie wiem, z której strony zabrać się za opisywanie tego wszystkiego... Bo nie ogarniam, uwierzcie :D
Może po kolei... :D
5 lipca miałam wylot. 4 lipca nastąpiła zmiana planów. Miałam zostać w Bogocie 5 dnia, u znajomego. Ale ten napisał mi, że ma trudną sytuację rodzinną, i że okej, jeden albo dwa dni owszem, ale niestety więcej nie. No to zrobiliśmy tak, żebym 5 lipca przyleciała, a 6 już wylatywała do Barranquilli, bo tutaj nocleg jest pewny i wszystko. A ten jeden dzień miałam przenocować tam, u Leonardo (znajomy z Bogoty). Powiedziałam, co się stało Williemu. Na to on, że w takim razie, żebym przenocowała gdzie indziej - w domu kuzynki jego mamy. [przerwa na mango] Tak się w końcu stało, że właśnie tam przenocowałam.
Jeszcze coś - "zrobiliśmy tak, żebym 5 lipca przyleciała, a 6 już wylatywała do Barranquilli". Co to znaczy? Z tym były niezłe jaja, bo ja mój bilet kupiłam przez stronę linii lotniczych LAN, wszystko po hiszpańsku itd. Okazało się, że żeby zrobić zmianę w rezerwacji, trzeba to załatwić telefonicznie, bo na stronie się nie dało, na ostatnim etapie prosili o kontakt telefoniczny. I niby  było napisane, żeby wpisać swój numer, a oni zadzwonią, ale jak się okazało numer kierunkowy był automatycznie ustawiony na Kolumbię, tak więc... No :D Tak to poprosiłam o pomoc Jesusa!! :D I on z Kolumbii dzwonił tam i zmienił mi rezerwację. Chociaż prawdę mówiąc do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy ta operacja się udała o.O A to dlatego, że jemu przez telefon powiedzieli, żeby zadzwonił następnego dnia po numer lotu (i rezerwacji, ale okazało się, że nie uległ zmianie). I ja się bałam, że tak naprawdę nic się nie udało załatwić, no bo praktycznie nie miałam informacji, które są niezbędne by wygenerować sobie kartę pokładową. Koniec końców wszystko wyszło jak miało wyjść :)

Na lotnisko w Bogocie przyjechał po mnie znajomy Delcy, Óscar. Wyszłam z samolotu, podeszłam do okienka, gdzie wstawili mi pieczątkę oraz zapisali ilość dni, które mogę zostać ww Kolumbii - 90 dni. Zapytali oczywiście o cel podróży - powiedziałam, że turystyczny, wtedy ilość dni, którą pozwalają być jest największa. Ja dostałam właśnie najwięcej, ile się da. Później po bagaż... Czekałam z pół godziny, doczekałam się :) Dobrze, że nie zgubił się :D Na koniec oddanie formularza z danymi o tym, ile pieniędzy wwożę do kraju, gdzie będę mieszkać... Ah, a we Frankfurcie poznałam już pierwszego Kolumbijczyka, który z resztą leciał aż z Warszawy, tak, jak ja. W samolocie z kolei poznałam inną Kolumbijkę, miała na imię Angélica. Jak mi powiedziała, że jest Kolumbijką to doznałam szoku, bo wyglądała jak Chinka :D Bardzo miło mi się z nią rozmawiało :)
Wyjście z lotniska jest spektakularne. Ludzie za barierkami pchają się, krzyczą imiona i nazwiska, większość stoi z kartkami z imionami i nazwiskami osób, na które czekają. Ktoś nawet stał z balonem i kwiatami :D Ja też znalazłam swoje ^^ Óscar wyjaśnił mi później, że dużo osób czekało tam, bo podobno przyleciał jakiś popularny zespół muzyki reggaetón :D I faktycznie, to wszystko wyglądało, jakby czekali na jakąś gwiazdę.
Wzięliśmy taxi i pojechaliśmy do domu Delcy. Strasznie dużo kosztowała ta taksówka, 50 tys. pesos, na polskie to jakieś 80 zł. Zapłaciła Delcy, bo ja nie miałam jeszcze wypłaconych z bankomatu pieniędzy. Wiedzieliście, że tutaj przy wypłacie pieniędzy bankomat nie wciąga karty tylko wystarczy włożyć, żeby odczytało dane i wyjąć :D
Delcy ma dwóch synów, Juana Sebastiana i Gustavito. Pierwszy ma 17 lat, drugi chyba 8. Bardzo sympatyczni oboje. Męża nie poznałam, bo był w pracy, w podróży. Zjadłam arepas, jakąś zupę, ale i tak hitem był obiad: spagetti z ryżem, z kawałkami mięsa, z sałatką z sałaty, mango, truskawki i marchewki i do tego smażone platany :D Ciekawa mieszanka :D
W dzień mojego lotu do Barranquilli, Óscar się spóźnił, co oznacza, że i ja się spóźniłam na samolot :D Było kolejne przebukowywanie i znowu niepewności - okazało się, że jest mnóstwo ludzi i mało lotów i byłam na jakiejś liście rezerwowej i do ostatniej chwili, dopóki odprawa bagażowa nie była zamknięta, nie wiedziałam czy lecę tym samolotem. Gdyby nie Óscar, który cały czas mi towarzyszył od tej 16 do 20.55, o tej godzinie był kolejny lot, to nie wiem, co bym zrobiła i jak sobie poradziła.
W samolocie do Barranquilli byłam bardzo zmęczona. Na szczęście lot wydał mi się krótki i nawet nie zdałam sobie sprawy, a już byliśmy na miejscu. Lotnisko w Barranquilli jest malutkie w porównaniu z tym w Bogocie. Czekałam znowu na bagaż chwilkę czasu, a potem to już tylko powitanie z rodzinką Williama :) Na zdjęciu oni. Tata Isaac, mama Nancy, William, Jorge ie Jesús. Oczywiście jest ich tu więcej, ciocie, wujkowie i kuzyni. Pomału poznają wszystkich, łącznie z babciami, dziadkami i znajomymi.
Życie tutaj to istne szaleństwo. Nigdy nie wiem, o której mam wstać, a jak już wstanę, to się okazuje, że już powinniśmy być na miejscu :D Ale nic się nie dzieje przez to, nie ma tragedii. Mało kto tu jest na czas, William chyba nigdy :D
Kurczę, dopiero trzeci dzień, a ja już czuję, że tyle tu przeżyłam, że musiałabym pisać kolejne kilka godzin, żeby to wszystko opowiedzieć. Powiem w skrócie: widziałam Katedrę, muzeum Karnawału w Barranquilli, pomnik Joe Arroyo, mnóstwo straganów z rękodziełem, centrum handlowe Portal del Prado, uczestniczyłam w Eucharystii wspólnoty Williego oraz na jego konwiwencji - robiłam za niańkę!!! Kto mnie zna, ten wie, że w ogóle nie umiem się nimi zajmować. Ale było zarąbiście!! Była ich około dziesiątka. Słodziaki wszystkie. Poznałam przyjaciół Williego i w męskim gronie grałam w domino haha :D Poszłam też na mecz beisbolowy, bo przed nim występował Jorge, tańczyli cumbię. A mnie przebrali w strój z karnawału, nazywa się monocuco.
Sto tysięcy rzeczy, których jeszcze nie opisałam, wiem... Za dużo tego na raz :D
O, może dodam jeszcze spostrzeżenia filologiczne (a propos, wszyscy tutaj myślą, że filologia to jakaś filozofia :D): non stop słyszę qué chévere, chiquitín, mono/a, ¿sí o no?, ¿oiste? :D Mój hiszpański okazał się mega słabiutki!! Muszę się przyzwyczajać, bo póki co to jak ktoś coś powie to ja po trzy razy pytam że co? powtórzysz? :D

Kończę na dziś. Opiszę więcej i zrobię więcej fotek! :) Buziaki

2 komentarze:

  1. Rzeczywiście - czyste szaleństwo! Ale nie ma podróży bez ciekawych przygód. Najważniejsze, że wszystko dobrze się kończy, i właśnie tego życzę Ci na dalszy pobyt. ;)
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Очень интересное описание вашей Магда ...

    OdpowiedzUsuń